Mogłoby się zdawać, iż zespół Burton-Depp-Carter-Elfman to kwartet niezawodny, który za każdym razem pokazuje nam coś nowego i zaskakującego. Niestety Mroczne cienie udowadnia, że każdemu zdarzają się potknięcia. Z całym szacunkiem dla twórców, których mimo wszystko uwielbiam, uważam, że ten film to całkowita pomyłka. Po tym zespole spodziewałam się czegoś lepszego.
Niezwykle prosta, wręcz banalna fabuła. XVIII w., młody i przystojny Barnabas ma ogromną słabość do kobiet. Niestety dla niego, łamie serce zmysłowej, jednak niebezpiecznej wiedźmie, która zabija jego ukochaną, a jego samego przemienia w krwiożerczego wampira. Następnie zamyka go w trumnie. Po niemal dwóch stuleciach udaje mu się wydostać. Musi na nowo poznawać świat, który przez tyle lat zmienił się diametralnie. Wraca do swojej posiadłości Collinsonów, nie wiedząc jeszcze, że Angelique – zazdrosna wiedźma niezestarzała się nawet o dzień.
Wersja Burtona opiera się na amerykańskim serialu (Dark Shadows) nadawanym w latach 1966 – 1971. Jednak jak wielu przyznało, daleko mu do pierwowzoru. Ale wcale to nie dziwi, gdyż Tim Burton lubi robić wszystko po swojemu. Mnie najbardziej brakowało Burtona w Burtonie. Kompletnie nie czułam jego, jak zawsze charakterystycznego stylu. Oczywiście kostiumy zasługują na ogromny plus, oddawały klimat filmu w jakim został utrzymany. Barnabas Collins w którego wcielał się Johnny Depp wyglądał zarówno kiczowato, śmiesznie jak i lekko przerażająco, mrocznie. Mnie osobiście połączenie przez Burtona komedii z horrorem nie przypadło do gustu. Film nie był ani śmieszny, ani straszny, po prostu był przeciętny. Nawet muzyka Danny’ego Elfmana nie zrobiła na mnie wrażenia. Pozytywnie natomiast wypadła Chloe Grace Moretz jako Carolyn Stoddard, udowodniła po raz kolejny, że mimo młodego wieku jest niezwykle utalentowana, czekam na jej kolejne kreacje.
Moja ocena: Z wielkim żalem, słaby.
Zmora